Zaciekawienia

Nie do śmiechu – covid, nie covid?

Zawsze twierdziłam, że koronaświrus to nie ja. Nie to, żeby zaraz koronasceptyk, ale nieco żartobliwie traktowałam bardzo bojących się, zarękawiczkowanych po uszy i straszących. Trzeba żyć normalnie, nie można dać się zamknąć. Na to za bardzo szkoda życia. Oczywiście, wszystko w granicach rozsądku i taktu, żeby inni nie nie musieli się mnie bać. Maseczkę włożę dla dobra innych, jeśli trzeba (taka zresztą na Dalekim Wschodzie od dawna była idea maseczek – załóż, jeśli kichasz i kaszlesz, a nie będziesz rozsiewał). Żyliśmy jednak normalnie, wliczając w to podróże pociągami, samolotami, kilka lotnisk, restauracje, imprezy i spotkania z przyjaciółmi, wesele i wszelkie inne zwyczajne atrakcje, stawiające niektórym włos na głowie.

Dzień pierwszy czyli czwartek

Nie wiadomo właściwie, czy był on pierwszy. A na pewno nie wiedzieliśmy o tym wtedy. Od kilku już bowiem dni miałam kluchę w gardle, katar i bolała mnie głowa. Jednak tylko tyle. Twierdziłam, że to moje zwykłe jesienne dolegliwości, bo rzeczywiście tak bywało. Na dodatek 6 dni wcześniej dowiedzieliśmy się, że nasza starsza córka jakiś czas po powrocie z Polski uzyskała wymaz pozytywny. No, tak, tylko w Luksemburgu testy robią każdemu, profilaktycznie i bez objawów… My się nie przebadamy tak łatwo. Trochę więc w przyczajeniu czekaliśmy, co będzie dalej, bacznie się obserwując i na wszelki wypadek samoizolując od znajomych, a zwłaszcza mojej 83-letniej mamy. Pozostaliśmy jednak , jak i wcześniej, w kontakcie z najbliższymi: młodszą córką, wnusiem i zięciem. To był pracowity dzień, bo z rękami i torbami pełnymi stroików, kwiatów, wiązanek, zniczy i akcesoriów ambitnie pogalopowałam na cmentarz uprawiać przedświąteczny grobing. Potem jeszcze coś załatwić w firmie budowlanej i … po powrocie dostałam dreszczy tak silnych, że musiałam położyć się pod kołdrę. Poty, temperatura około 38 stopni. Przeleżałam do wieczora. Z góry słyszałam, że Piotr kaszle. Też zaatakowała go po raz pierwszy gorączka.

Dzień drugi, piątek

Wstałam osłabiona, Piotr pojechał do pracy. Jednak siły powoli przypłynęły: bawiłam się z Juniorem i nawet przygotowałam dla młodych obiad. Kiedy po południu wrócili do siebie, zległam. Zelektryzowało mnie radio po 15.30, przekazując komunikat z konferencji prasowej na temat covidowych obostrzeń w prezencie na Wszystkich Świętych. Otóż – w tym roku świąt nie będzie, zamykają cmentarze! Wtedy, choć nie było to rozsądne, zebraliśmy więcej zniczy i wyruszyliśmy je pozapalać na grobie. Przed cmentarzem korki jak we Wszystkich Świętych, do tego dziki deszcz. Rozdaliśmy jeszcze cięte chryzantemy, które miały jechać do Świebodzina, ale z racji temperatury Piotra i tak już zostałyby w domu. Genialny pomysł z tym zamknięciem cmentarzy o zmroku od następnego dnia rano, szkoda komentować! Wieczorem już leżymy z temperaturą i solennym postanowieniem, że cały weekend przeznaczamy na kurowanie się w ciepełku. Ale nie na covid, raczej nie…

Dzień trzeci czyli sobota

Poranek jest niezły. Śniadanie, kawa, rogaliki. Boli mnie głowa, dosłownie metalowa obręcz. Zostaję w łóżku. Piotr kaszle coraz mocniej. Zuzia przywozi mu deflegmin i witaminy dla nas. Zaczynamy brać D i C 1000. Katar nam się nasila.

Dzień czwarty czyli niedziela

Od rana przypływ siły, nawet wypiekam chałkę i parę bułeczek drożdżowych z malinami. Robię obiad, a jeszcze przed nim jedziemy na godzinę do lasu, żeby przewietrzyć się tam, gdzie nie ma ludzi i nie trzeba się dusić w maseczkach. Z tym brakiem ludzi to było niedoszacowanie, ale jednak las to las…

Po powrocie dopada nas zło. Jednak jest w tym jakaś prawidłowość – po wysiłku czy zmęczeniu następuje atak gwałtownego osłabienia, dreszcze i skok temperatury. Trzeba się położyć, nie ma siły!

Wieczorem kontaktuję się z naszą lekarką, że Piotr będzie potrzebował ze 2 dni zwolnienia, żeby skończyć się kurować. A tymczasem cała rozmowa idzie wyłącznie w kierunku koronawirusa – jedynie testy! Leczenia właściwie nie ma. Nazajutrz mam podjechać po skierowanie na wymazy.

Dzień piąty, poniedziałek

Rano melduję się pod przychodnią i kontaktuję z panią doktor telefonicznie. Potem czekam w przedsionku na instrukcje. Przychodnia jest zamknięta dla chorych (przynajmniej takich jak ja), ale zasadniczo panuje w niej wielki spokój: nic się nie dzieje! Jeden starszy pan dostaje od pań w rejestracji reprymendę, gdy mówi, że w ogóle nie może się dodzwonić. Walczę z ochotą wejścia i wzięcia go w obronę (wcześniej 2 dni dzwoniłam po numer recepty), ale nie chcę już nikogo straszyć i narażać, więc czekam spokojnie w tym przedsionku. Otrzymujemy skierowanie na wymaz.

Po 2 godzinach dzwonienia udaje mi się umówić nas nazajutrz na 8 rano na pobranie wymazu z samochodu pod szpitalem, od strony wjazdu karetek. Z dniem dzisiejszym szpital został przemianowany na zakaźny jednoimienny.

Po powrocie do domu łóżko, obolałość i temperatura. Wydaje mi się, że jestem jak piecyk, a to tylko 38,3. Piotr próbuje pracować trochę z domu, ale twierdzi, że to, co normalnie zajmuje mu 20 minut, trwa 2 godziny i niepomiernie go męczy. Jednak wisi na telefonie i tak, co robić…?

Dzień szósty, wtorek

Od rana, na czczo i bez mycia zębów, udajemy się pod szpital na pobranie wymazu. Jest kolejka samochodów, ale czekamy około 45 minut, jeszcze bez tragedii. Pobieranie wymazu nie jest szczególnie przyjemne – zabezpieczony kosmita (współczuję tej roboty…) nakazuje wywalenie mocno języka (u mnie silny odruch wymiotny) i za język sięga szpatułką do wymazu. Nie opuszcza się auta. Informują, że wyniki za 2-3 dni otrzyma lekarz.

Wracamy do domu i do łóżka. Piotr traci smak i węch. Kaszle.

Ja z obolałym ciałem, bez siły i znów z gorączką – 38 stopni.

Dzień siódmy czyli środa

Chyba pierwszy z najgorszych. Rano leżymy i nie mamy siły wygrzebać się spod kołder. Boli niemal całe ciało: nogi, ręce, skóra, pas w okolicach krzyża, pas poniżej łopatek, głowa. Trzeba jednak wstać i coś zjeść, wziąć jakieś leki. Dobrze, że mamy dietę pudełkową, która co rano czeka na nas powieszona na furtce. Ponieważ posiłki po prostu są gotowe i poporcjowane, udaje się coś tam “podziobać”, jak nakazuje rozsądek. Gdybym miała coś gotować i planować zakupy, chyba byśmy nie jedli (choć i nasze dziecko, i sąsiadka codziennie pytają, co nam potrzeba). Po południu, około siedemnastej, gdy zalegamy z temperaturą, która znów skoczyła, stwierdzam, że Piotr jest naprawdę bardzo gorący i leży bez sił. Mierzymy temperaturę – 39,4! Takiej wysokiej jeszcze nie było! Jednak aspiryna to za mało. Panikuję, dzwonię do córki. Za jakiś czas przywozi nam paracetamol 500 i pyralginę w saszetkach. Dopiero ta druga zbija Piotrowi gorączkę.

U mnie tego wieczoru nie przekroczyła 38,5 stopnia. Wzięłam paracetamol i dałam radę czytać w łóżku książkę. Osiągnięcie!

Dzień ósmy, czwartek

Tego dnia około południa odwiedził Piotra dzielnicowy. Tak, Piotra, nie nas, bo jedynie na jego koncie pacjent.gov.pl pojawiła się po pobraniu wymazu notatka o izolacji do 12 listopada. U mnie absolutnie nic. Ani o pobraniu wymazu, ani o izolacji. To dopiero początek bałaganu w systemie!

Próbujemy trochę pracować, ale efekty słabe. Nawet rozmowa przez telefon mnie męczy, a wiadomo, że gadać trzeba, jak jesteś w izolacji od ludzi.

Późnym popołudniem schemat się powtarza – podwyższa się mocno temperatura, jesteśmy bez sił, z bólem całego ciała. Piotr znów okolice 39. Zbijamy, zbijamy, zbijamy… Tylko jak długo można?

Dostaję sms-a od naszej pani doktor z informacją, którą chyba sama jest zdziwiona – mój wynik jest negatywny. I na razie jest tylko mój. No…, też jestem zdziwiona. Covid, nie covid? Na moim “pacjencie” nadal nic się nie wyświetla.

Dzień dziewiąty czyli piątek

Przed wieczorem pojawił się na pacjent.gov.pl wynik Piotra – negatywny. I informacja o zniesieniu izolacji z dniem 6 listopada.

No to co? Jesteśmy zdrowi? Albo na co jesteśmy chorzy? Bo przecież nasz stan i dolegliwości nie budzą wątpliwości. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek wcześniej tak się czuła (no, kiedyś tam przez 2-3 dni przy paskudnej grypie) Wszyscy lekarze mówią o niewiarygodności wyniku i nadal traktują nas jak zakażonych.. Namówieni, by pójść na SOR ze skierowaniem i nadzieją, że może zrobią nam tam w miarę szybko prześwietlenie płuc, stajemy przed szpitalem jednoimiennym. Ciemność, siąpi deszczyk, my zdezorientowani Rozmawiamy przez głośnik z pielęgniarką, potem lekarzem. Nie ma takiej możliwości – szpital jest tylko “brudny”, zakaźny, a my jesteśmy NEGATYWNI.

W tym momencie przestraszyłam się – nie można nas zbadać, bo wszyscy lekarze podejrzewają błędny wynik wymazu (czyli covida), ale gdyby nam się cokolwiek pogorszyło, nie zajmie się nami covidowa karetka i szpital, bo jesteśmy negatywni! Opatrzności, czuwaj!

Dzień dziesiąty czyli sobota

Od rana sąsiadka przynosi nam croissanty i jak zwykle jest nieco lepiej. Temperatura trzyma się w ryzach. Na szczęście mamy już pulsoksymetr, więc damy radę monitorować sobie natlenienie krwi (saturację).

Podejmujemy decyzję, by w poniedziałek pójść prywatnie na badanie na przeciwciała SARS COV-2. I koniecznie na rentgena płuc. Na razie jednak jesteśmy zbyt słabi, nie mamy na nic siły, parę ruchów i łapie nas zadyszka. Piotra zaś powala kaszel.

A przed wieczorem, wraca nasza dobra znajoma, GORĄCZKA. Kiedy to się skończy…?

Dzień jedenasty czyli niedziela

Dostaliśmy od córki leki i zachętę do ich przyjęcia. Raz kozie śmierć, jesteśmy zdeterminowani! Ile to może trwać tak bez leczenia? Trzeba w końcu spróbować. Bierzemy lek przeciwwirusowy i steryd. Razem, zgodnie.

Po południu jesteśmy nadal bardzo słabi, ale – nie mamy gorączki! Leki czy czas nam się przysłużył?

Dzień dwunasty, poniedziałek

Od rana jedziemy do laboratorium zrobić badanie na przeciwciała, a przy okazji kilka innych. Czekanie przed laboratorium – godzina. Dobrze, że można w aucie. Zaraz potem do szpitala, by prześwietlono nam płuca (na szczęście rentgen działa normalnie). Wszystko, oczywiście, za własne pieniążki, ale czy to w końcu ważne w takiej sytuacji?

Po południu sprawdzamy w internecie wyniki badania: wynik badania na SARS COV-2 przeciwciała total IGg MA test przesiewowy – REAKTYWNY DODATNI.

Tak więc rozwiał się problem – covid czy nie covid. Przeszliśmy (czy też jeszcze przechodzimy) koronawirusa. Objawowego acz niepotwierdzonego testem z wymazu. Tym samym nie przysłużyliśmy się do żadnych krajowych statystyk zakażeń.

4 dni później

Jak to dobrze jednak, że powoli wychodzimy na prostą… Słabi i nieco “przymgleni”, ale – ozdrowieńcy!

Tym razem – zdjęcia wypożyczone z sieci.

    Komentarzy - 5

  1. Bardzo dobry artykuł. Okazuje się, że nie wszystko jest takie jasne i proste. Jesteś człowieku chory, ale nie jesteś … . Ciekawe! Może raczej niepokojące.
    Chociaż niektórzy (wiadomo kto) twierdzą, że wszystko jest pod kontrolą. Dobrze mieć w rodzinie osobę kompetentną, na którą można liczyć.
    Gratuluję pokonania choroby.

  2. Nawet trudno mi wyrazić jak wdzięczna jestem za ten post. Bardzo, Bardzo Pani dziękuję za odwagę. Życzę szybkiego powrotu do zdrowia.

  3. Dzięki za miłe słowa i otuchę. Trochę się wahałam, czy opublikować taki osobisty dziennik choroby, ale jednak może był potrzebny. Najedliśmy się strachu… Starałam się, by artykuł nie był napastliwy i pełen wkurzenia, a mógłby momentami być! Bo wiemy, jaka jest rzeczywistość leczenia u nas!

  4. Sama prawda o obecnych czasach. Świetnie, przejrzyście napisana. Mimo przygnębiającej treści czyta się lekko. W tym całym absurdzie docześności pogratulować Wam trzeba wytrwałości, determinacji i trzymania nerwów na wodzy. No i oczywiście życzyć pełnego powrotu do ZDROWIA! Co niniejszym czynię 🙂

    1. Dzięki! Mam nadzieję, że zdrówko się utrzyma… I Tobie tego życzę. Amen.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *