Kawałek lutego i marca spędzony w Tanzanii to piękny czas, aż do zawrotu głowy, zwłaszcza w obliczu wszechobecnej pandemii koronawirusa w reszcie świata. Tanzania z Zanzibarem to jedna z nielicznych destynacji otwartych dla turystów. Nic więc dziwnego, że “wszyscy jeżdżą na Zanzibar”! My bardziej wymarzyliśmy sobie safari w najpiękniejszych parkach Tanzanii kontynentalnej, a Ngorongoro było najważniejszym celem i realizacją mocno już starych planów. Nie to, żebyśmy wzgardzili rajskimi plażami Zanzibaru, o nie, nie! Tylko o tym w innym wpisie.
O Tanzanii
Tanzania, choć wydaje się nam mało znana (nie oszukujmy się – jak wiele państw afrykańskich!) jest dużym, 3-krotnie większym od Polski krajem. Jako obecne państwo powstała w 1964 roku, z połączenia brytyjskiej Tanganiki (do I. wojny światowej kolonii niemieckiej) oraz Zanzibaru. W chwili połączenia obydwa terytoria były już niepodległe.

Tanzania leży w Afryce Wschodniej, nad Oceanem Indyjskim. Znajduje się już na półkuli południowej, granicząc od północy ze znaną turystycznie Kenią. Zamieszkuje ją ponad 53 miliony mieszkańców (średni wiek Tanzańczyka to niecałe 18 lat!) Jej stolicą jest Dodoma, choć największym (ponad 2 mln mieszkańców) i pewnie najbardziej znanym miastem jest portowe Dar es Salaam, gdzie zresztą znajdziemy siedzibę rządu.
Do Tanzanii przyjeżdża wielu turystów dla jej niezwykłych uroków krajobrazowych i naturalnych. Myślę, że przede wszystkim dla:
- plaż Zanzibaru
- Kilimandżaro
- Parku Serengeti
- krateru Ngorongoro
- parków narodowych Tarangire i Manyara
To właśnie dobrodziejstwo płynące z dużej ilości turystów i dochód z turystyki pchnęły najprawdopodobniej rząd tanzański do zanegowania zaraźliwości korona wirusa i niewprowadzania żadnych niemal obostrzeń pandemicznych. Tu żyje się normalnie. Wszystko działa, wszędzie zjesz, przenocujesz, pojedziesz. Tanzania nie wymaga testów ani szczepień, nie narzuca kwarantanny. Nie umiem się do tego racjonalnie ustosunkować, ale … to jest piękne! Przypomina nam życie sprzed pandemii…
Lecimy na ląd!
Wylecieliśmy z Zanzibaru krajowymi liniami Precision Air do Arushy i tu właśnie natrafiliśmy na jedno z bardzo nielicznych pandemicznych uregulowań, mianowicie maseczki na lotnisku wraz z pomiarem temperatury. Lot króciutki, przyjemny, z przekąską mimo trwania tylko 45 minut

Arusza leży w głębi lądu i jej lotniska obsługują też lecących zdobywać najwyższy szczyt Afryki. No, i oczywiście parki narodowe. Po drodze – fantastyczny, unikatowy i niezwykły widok z okienka samolotu na biały szczyt Kilimandżaro, wyłaniający się sponad chmur. Przepiękne i absolutnie MEGA! (to dowód na to, że brakło mi cywilizowanych słów)

Na lotnisku w Arushy (jak i później wszędzie, gdzie będziemy) wita nas proste ustrojstwo higieniczne: pojemnik na wodę na stojaku, z kranikiem u dołu i miską pod spodem. Proste!

Na lotnisku czekał na nas Joseph, przesympatyczny kierowca, który terenową bojową toyotą land cruiser w kolorze słonecznie beżowym miał zabrać nas od jutra na trzydniowe safari.
Arusha jest jednym z większych miast Tanzanii (wielkościowo można ją porównać z naszą Bydgoszczą czy Lublinem; liczy sobie ponad 340 tysięcy mieszkańców). W jej centrum znajduje się wieża zegarowa, mająca jednocześnie wyznaczać środkowy punkt całego kontynentu afrykańskiego.

W pobliżu Arushy z wielu miejsc widać masyw góry Meru. Po wielkości sklepów (nawet całkiem normalny supermarket był!) dało się zauważyć pewną wielkomiejskość w porównaniu z Zanzibarem. Także po wielkości targu i po rozmachu niektórych zabudowań. Za 10 tysięcy szylingów (czyli około 5 USD) od łebka udało nam się zjeść lokalny posiłek w miejscowej całkiem sporej knajpce, składający się po trosze ze wszystkiego; ryżu, wołowiny, kurczaka, warzyw. Plus połowa tego za lampkę białego wina.


Nasz hotel – a właściwie lodge – bardzo ładny, ale BEZ PRĄDU! Znaczy chwilowa niemoc, która się ponoć zdarza nierzadko. A generator akurat się popsuł. Tak więc w przeddzień safari stoimy w obliczu nienaładowanych aparatów i telefonów, nieumytych włosów, braku internetu (ruter się rozładował…) a kolację jemy romantycznie przy świecach. Po omacku idziemy spać, licząc na poranek.
Park Narodowy Tarangire
Nazajutrz rankiem, po zmaganiach, by ogarnąć wszystko, czego nie udało się wieczorem bez prądu i po zjedzeniu śniadania, ruszamy z naszym przesympatycznym Josephem w stronę parku Tarangire. Przy naszym lodge od rana słychać odgłosy szkoły oraz głośnego targu.
Podróż do Tarangire, leżącego na północy Tanzanii, trwa około 3 godzin. Po drodze mijamy wiele zabudowań, przydrożnego handlu, ale także stada bydła wzdłuż drogi, należące najprawdopodobniej do Masajów i często przez nich pilnowane.

Park Tarangire został utworzony w 1970 na powierzchni 2600 km2 Wreszcie wjeżdżamy na jego teren, gdzie charakterystycznym drzewem są baobaby. Malownicze, gigantyczne i majestatyczne. Czy piękne? Specyficzne – niektóre wyglądają jak posadzone do góry nogami. Przy nich kręci się mnóstwo pawianów, które są wszędobylskie, ciekawskie i … złodziejskie! Jeśli mamy przy sobie coś apetycznego lub coś, co je zainteresuje, atak murowany. A pojawiają się znikąd. Podczas lunchu jeden skubnął Piotrowi banana ze skrzyneczki prowiantowej i pomknął!



Pierwsze zwierzęta, których mamy pełen przegląd w parku to impale. Ponoć nazywają je Mac Donaldami sawanny. Na tyłku mają jakby charakterystyczne M i .. wszyscy je zjadają (znaczy co bardziej drapieżni). A poza tym to pełne wdzięku, zgrabne rude rogacze.


Powoli suniemy przez trochę błotnisty teren parku, pokonując czasem takie kałuże, że mam wątpliwości, czy nasz jeep (a właściwie land cruiser) się z nich wydostanie. Prawdziwe kratery błota. Oglądamy różne ptaki, między innymi sępy, wikłacze. Dokuczają nam muchy tse-tse. Mamy i guźce! Chociaż pierwsza nazwa tego zwierzaka, która mi przyszła do głowy to pumba. Disneyowski Król Lew robi swoje w głowach!

Przychodzi kolej i na słonie. Najpierw nieśmiało, z daleka, ale potem pojawiają się bliżej nas. Kierowcy na safari przekazują sobie przez radio namiary, gdzie jest coś ciekawego, by się tam skierować i podpatrzeć.



Przychodzi pora lunchu i zajeżdżamy na plac pełen stolików i ławeczek (oraz małp!) pod akacjami parasolowymi. Na terenie parków znajdują się oprócz tych “stołówkowych popasów” także porządne (a nawet bardzo porządne) toalety I tylko tam wolno nam opuścić samochód. W prowiant czyli w tak zwane lunch boxy wyposaża nas kucharz, którego każda grupa na safari przywozi ze sobą. Jest on częścią naszego safaryjnego teamu, tak jak i doskonale zorientowany w naprowadzaniu na zwierzynę kierowca. Kucharz wraz z namiotami przybywa na camping czy do lodge, przygotowuje je, gotuje dla ekipy kolację i przygotowuje śniadanie oraz pakuje prowiant na lunch. Do dyspozycji kucharzy są nieźle wyposażone kuchnie.

Po lunchu w parku Tarangire obserwowaliśmy z punktu widokowego ogromne przestrzenie sawanny z rzeką Tarangire. A nawet widocznymi z oddali stadami zwierząt.

Po południu czekała nas jeszcze jedna ogromna frajda: żyrafy! Żyrafy są piękne, niezwykłe i takie barwne. Z tą ich długaśną szyją są mistrzami w ogryzaniu liści z drzew, które są zresztą ich głównym pożywieniem. Żyrafa ma największe serce spośród ssaków, prawdopodobnie potrzebne by pompować krew tak wysoko. Gromada żyraf, która pozwoliła się nam obserwować liczyła 13 sztuk.



W drodze na camping zatrzymujemy się jeszcze, by nabyć banany. Kasia chciała nam koniecznie pokazać czerwone.


Camping Migombani Camp, leżący w górach w okolicach Mto wa Mbu, nad rozpościerającym się Wielkim Rowem Afrykańskim z Jeziorem Manyara w dole, zaskoczył nas soczyście zieloną, pięknie utrzymaną trawą. Jak na Wembley! Czekały już na nas rozstawione namioty z materacami. To było pewne wyzwanie. Już dziesięciolecia minęły odkąd ostatni raz spaliśmy w namiocie.

Na campingu były bardzo porządne budynki toalet i prysznice, bar przy baobabie oraz wisienka na torcie – basen typu infinity z fascynującym widokiem na Lake Manyara. Do tego pełnia księżyca dokładała magii. Nawet brak prądu nie był w stanie nas rozczarować. Za to zimne piwo występowało w kempingowym barze


Park Narodowy Manyara czyli safari dzień drugi
Park Narodowy Manyara, leżący niezbyt daleko od naszego miejsca noclegu, rozciąga się on na obszarze 330 km kwadratowych, z czego 230 km zajmuje samo Jezioro Manyara. Park leży w cieniu Wielkiego Rowu Afrykańskiego, Brunatne ściany skalne zamykające rów wznoszą się na wysokość 600 metrów od strony wschodniej. Znajdują się tam wodospady, a w południowej części także gorące źródła. Okolice Jeziora Manyara przyciągają rozmaite gatunki zwierząt: możemy poczytać o małpach, antylopach, zebrach, hipopotamach, krokodylach, bawołach, żyrafach i ogromnych ilościach słoni. Park słynie podobno z lwów wspinających się na drzewa i śpiących leniwie na konarach. Ponadto wiele mówi się o ogromnych rzeszach flamingów, pelikanów i innego ptactwa, zasiedlających brzegi jeziora. Teren jest bardzo urozmaicony, dość mocno zadrzewiony, pełen rozmaitej roślinności. Co nam się uda dziś spotkać i podpatrzeć – wielka niewiadoma.
Załatwiamy formalności wjazdowe, co jak zwykle trochę trwa i jak zwykle odbywa się w towarzystwie małp. Dowiadujemy się, że wiele ścieżek jest pozalewanych, gdyż poziom wody pozostaje wysoki. Dach w górę i … ruszamy!

Dzień zaczął się przepięknie, a “zrobił” nam go słoń. Właściwie to cała ich gromada, która była tak blisko i tak intensywnie się przemieszczała, że pozostaliśmy pod ich wrażeniem. Jeden z nich wędrował i przystawał o 2-3 metry od auta. To było niewiarygodne i poruszające! Naprawdę miałoby się ochotę go przytulić!


Kolejnego “och!” dostarczył nam następny duży przedstawiciel wielkiej piątki, bawół. I znów nie jeden, a naprawdę duże stado. Jeszcze tak licznego nie widziałam. Przemieszczały się po błotnistych dróżkach z godnością.


Ciche pragnienie Ewy spełniła także spora ilość zebr, napotkanych w różnych miejscach parku. Było także wiele gatunków rozmaitego ptactwa. Rzeczywiście, na ścieżkach wysoko podeszła woda i w niektóre miejsca bliżej jeziora w ogóle nie mogliśmy podjechać.


Wizyta w PN Manyara dostarczyła nam naprawdę wielu pięknych momentów, ale były też 2 zawody. Wiem, oczywiście, że o safari mówi się safari game – to jak gra, raz się uda, raz nie. Zawód 1 – flamingi. Miały być nad Manyara piękne różowe flamingi, całe stada! Niestety… Zawód 2 – no gdzie te wiszące lwy nadrzewne?


Były za to fantastyczne przestrzenie pełne zieleni, akacji parasolowych, bajorek, zieleni. Nasyciły oko niesamowicie…

Ten dzień miał jeszcze po południu dwie dodatkowe atrakcje. Jedną była wizyta w wiosce Masajów, drugą – odwiedziny sierocińca.
Ubrani w czerwone szaty Masajowie, polujący na sawannie i wypasający bydło, są nieodłącznym elementem krajobrazu i historii zarówno Kenii, jak i Tanzanii. Wielokrotnie mija się ich wioski z charakterystycznymi okrągłymi chatkami, ulepionymi z mieszanki błota, krowiego gnoju oraz popiołu Wizyta w wiosce plemienia pozwala przyjrzeć się codziennym zwyczajom, strojom i barwnej kulturze plemienia. Byliśmy już w wiosce masajskiej w Kenii i pozostawiła ona trochę mieszane uczucia. Piotr nie miał już ochoty ponowić wizyty. Na początku przyglądamy się tańcom i pieśniom chóralnym w języku Maa, kiedy to Masajki charakterystycznie poruszają szyjami w kolorowych koralikowych kołnierzach. Zapraszają do wspólnego świętowania. Mężczyźni masajscy odprawiają rytualne tańce z wyskokami – naprawdę wysokimi!


Maleńkie, ciasne chatki trochę mnie napełniają klaustrofobią; mam wrażenie, że się tam nie zmieszczę. To trudne miejsce w odbiorze dla Europejczyka, chyba do “białej Masajki” mi za daleko. Szkoła przy wiosce rozczula i wywołuje chęć pomocy, a dzieciaki chyba są szczęśliwe. Wódz opowiada nam o swoich 4 żonach oraz dzieciach – Masajowie są poligamiczni. Wielu Masajów odchodzi powoli od tego tradycyjnego, półkoczowniczego stylu życia, ale ciągle to bardzo duża i widoczna grupa etniczna.

Na koniec wędrówki zajeżdżamy do sierocińca wspieranego przez Kiribati Club (w wiosce blisko Mto wa Mbu). Jest prowadzony przez Richarda i jego żonę. Mamy ze sobą trochę przyborów szkolnych z Polski, a także kupione na miejscu ryż, olej, słodycze. Jola dodatkowo także globus i sporo książek.


Wieczorem na naszym Migombani Camp spędzamy miły wieczór pod gołym niebem (po wcześniejszych kąpielach w basenie), przy dobrej kolacji, zaserwowanej przez naszego kucharza i białym winie. Nawet prąd w kontaktach nam dopisał! Zbieramy siły na następny dzień, by zachwycać się Ngorongoro.



Ngorongoro, największa kaldera na świecie
Teren Ngorongoro to obszar chroniony i obiekt z listy światowego dziedzictwa Unesco, położony 180 km na zachód od Arushy. Nie jest parkiem narodowym, tylko obszarem chronionym, gdyż ciągle mogą tam zamieszkiwać niektóre plemiona Masajów, dla których jest to naturalne miejsce do życia. Niestety, rząd tanzański wypiera ich stamtąd coraz bardziej.


To miejsce niezwykłe. Stanowi pozostałość po wielkim wulkanie, który eksplodował i zapadł się 2-3 miliony lat temu. Teren wewnątrz otaczających go ścian wulkanu (wysokość około 600 m) zajmuje 260 km kwadratowych. Nie ma tam większych drzew, jedynie krzewy i zarośla. Jak okiem sięgnąć ciągnie się równina (leżąca nota bene na wysokości 1800 m npm), poprzedzialana trochę wodą i okolona ścianą krateru. Równina, po której przemieszczają się rozmaite zwierzęta, żyjące tam, jak w legendarnej arce Noego. Najpierw jednak trzeba wspiąć się przez rozległe tereny chronione na ścianę krateru, by wjechać na około 600 metrów, a następnie zjechać…

Dziwna sprawa – gdy przeglądam “w masie” zdjęcia z safari, to te z Ngorongoro są inne; jaśniejsze, jakby trochę rozmyte. Wszystko tam wydaje się bardziej przejrzyste. Nie ma drzew, nie ma cienia, jest przestrzeń. I wszędzie góry w tle, w którą stronę nie spojrzeć.

Zwierząt jest mnóstwo – gazele, antylopy gnu, słonie, także bawoły i zebry. Nad wodą dostrzegamy 3 lwice, leniwie się wylegujące, a w wodzie hipopotama. Kawałek dalej lwy samce.


Jest mnóstwo ptactwa, wreszcie dostrzegam wyczekiwane flamingi, także pelikany, żurawie i … bociany! Po lunchu niespodzianka – w oddali daje się rozpoznać 2 nosorożce! Nie widzieliśmy ich dotąd, nawet podczas safari w Kenii. Jeszcze jeden element wielkiej piątki. Co prawdy widziane bez szansy na zrobienie zdjęcia, ale jednak!


Tego dnia po raz pierwszy jemy nasz lunch w samochodzie, nie na łonie przepięknej natury. Dlaczego? Nad nami kręcą się kolorowe, dość napastliwe ptaszyska, które niepokoją naszego Josepha. Mówi, że kiedyś taki ptak wybił oko jego turyście. Słuchamy go spolegliwie. Ptaki próbują nawet dostać się przez otwarty dach.

W drodze powrotnej, gdy intensywnie podjeżdżamy pod górę, by wspiąć się na ścianę krateru i już praktycznie ją pokonujemy, coś się nagle dzieje z naszym dzielnym dotąd bojowym autem. Powoli docieramy w okolice zjazdu do Rhino lodge. Tam, w towarzystwie napotkanych tubylców, nasz kierowca próbuje rozwiązać problem, ale – oczywiście – potencjalni pomocnicy nie umieją wiele poza kiwaniem głowami. Inny kierowca wyjeżdżającego z krateru dżipa stanowi bardziej fachową pomoc. W ruch idzie nawet maczeta, niemniej uszkodzenie koła jest mechaniczne i z gatunku poważniejszych.

Po półtorej godzinie zabiera nas do Arushy samochód zastępczy i wieczorem znów jesteśmy w naszym uroczym Vijiji Lodge. Tym razem z prądem!
Treking do wodospadu Meru
Meru to nazwa szczytu górskiego, znajdującego się w okolicach Arushy i mierzącego ponad 4500 m, jednak nie szczyt był celem naszej wędrówki (tacy mocni nie jesteśmy…). Wyruszyliśmy piękną, choć nie bardzo lekką, trasą trekingową, by zobaczyć wodospad, znajdujący się w masywie góry.

Towarzyszyło nam więcej miejscowych przewodników, niż było nas! Bajkowa zieleń, jak w filmie Avatar i około 50-metrowy zrzut wodospadu – to było piękne! Mimo, iż potem przez kilka dni czułam odzwyczajone od wyzwań mięśnie nóg…
Co warto wiedzieć o tanzańskim safari jako takim?
- Tanzania ma aż 16 parków narodowych i obszarów chronionych, które zajmują 38% jej obszaru; jest więc w czym wybierać.
- Safari jest kosztowne, ale znaczna część tej opłaty jest ustanowiona przez rząd i wędruje do jego kieszeni; każdorazowy wstęp do parku to kwota minimum 60 dolarów od osoby. Wyprawa musi mieć kierowcę, który pełni rolę przewodnika, kucharza (do niego należy przygotowanie całodziennego wyżywienia) i zapewnione noclegi. 3-dniowe safari wykupione w tanzańskich biurach to około 600-700 dolarów od osoby i zależy od parku (odległości). Jedzenie i transport jest w cenie.
- Wyprawę odbywa się samochodami terenowymi, do których mieści się max. 7 osób; w momencie rozpoczęcia safari w parku podnosi się dach i każdy uczestnik ma swobodne miejsce stojące do robienia zdjęć. Siedzące oczywiście również ma.
- Noclegi na safari różnią się standardem: można nocować od publicznego campingu, gdzie śpimy w namiotach po wyrafinowane lodge (czyli takie hotele plenerowe, bardzo zróżnicowane) z basenami i osobnymi łazienkami.
- Strój na safari to cała historia, sama się o tym naczytałam i może zbytecznie – nie należy przesadzać i próbować się charakteryzować na odkrywcę. Ubieramy się wygodnie i niejaskrawo. Jeśli są safari o wschodzie słońca, trzeba wziąć coś ciepłego, bo jest rześko, a auto z podniesionym dachem generuje przeciągi. Nie musimy się stosować do długich spodni i zakrytych butów, bo i tak nie opuszcza się samochodu. Nakrycie głowy i apaszka/ chustka mogą się przydać. Niebieskiego unikać, jeśli jest ryzyko much tse-tse.
- Lornetka mile widziana (nie mieliśmy). Aparat fotograficzny z dobrym obiektywem to podstawa zdjęć (u nas Nikon D5100). Telefon nie ma tu co startować. Rzadko zwierzę podchodzi blisko samochodu.

Dziękuję losowi, że w takim momencie udało nam się wyjechać i doświadczyć tylu pięknych chwil! Dziękuję Piotrowi – jak zawsze zdjęcia są super! Dziękuję całej ekipie Hakuna Matata (Kiribati Club) z Kasią na czele – za to, że tam z nami byliście, za wspaniałe towarzystwo!
Komentarzy - 6
A ja dziękuję za kolejną pasjonującą relację. Dzięki zdję ciom i opowiści w stylu wytrawnej dziennikarki wiele z Waszych wrażeń poruszyło i moje zmysły. Brawo! Życzę zdrowia i niech Świat stoi przed Państwem otworem! Wspaniałych dalszych podróży i takich samych relacji. Pozdrawiam. Renata
Dzięki! Proszę z nami pozostać! Pozdrawiam!
Jestem zachwycona opisem i poczuciem humoru Autorki! Wielka radość z czytania! Czekam na więcej!
Cieszę się, jak ktoś docenia moje poczucie humoru! Wydaje mi się, że je mam, staram się nie stracić. Pozdrowienia! Będzie więcej!
[…] to powiedzmy godzina szósta. To właśnie tłumaczy wskazanie zegara w Arushy, (poczytacie w Przytul słonia czyli tanzańskie safari), wyznaczającego środek Afryki – byliśmy tam przed południem, a na nim jest ewidentnie […]
[…] Luty zaczął się radością z wreszcie powziętego planu – wreszcie Tanzania i Zanzibar! Te marzenia snuły się za nami dobre kilka lat. Chodziły za nami jak przysłowiowa wódka za tatą. Za Piotrem – krater Ngorongoro, za mną – plaże Zanzibaru. Za obojgiem – safari w parkach narodowych Tanzanii. Aż wreszcie przyszedł ten moment, gdy prawie nigdzie indziej nie dało się jechać, a do Tanzanii – tak! I to bez testu. Decyzja powzięta i 21 lutego, zaszczepiwszy się wcześniej przeciw żółtej febrze, ruszamy przez Doha do Tanzanii. Jedziemy z 6-osobową grupką z Kiribati i zaczyna się piękny czas ciepełka, zwiedzania i spełniania marzeń. Spędzamy chwilę na zapoznaniu z Zanzibarem, a potem wylot do Arushy, by zwiedzić ją i objechać parki Manyara, Tarangire, wreszcie Ngorongoro. Przeczytacie o tym w Przytul słonia czyli tanzańskie safari […]