W podróży Zaciekawienia

Rejs wycieczkowcem – co nas kręci prócz zwiedzania?

Podróże morskie wymagają czasu i cierpliwości. Za to są jakby najbliższe naturze człowieka i jego odczuwaniu czasu. Przemieszczanie się samolotami to gonitwa za uciekającym czasem – lecę, bo muszę być szybko u celu. Jest potem jet lag, są przedziwne odczucia, że dzień trwa dla ciebie blisko 20 godzin, jest wrażenie, że nie wiadomo jak i kiedy znaleźliśmy się nagle o tysiące kilometrów stąd. I tylko czas nam się zgubił. Albo rozciągnął… Statkiem jest inaczej. Kiedyś ludzie płynęli statkiem do Ameryki tydzień, a ich organizm stopniowo się adaptował.

W porcie w Kilonii. Ten przeszklony żuraw to korytarz, którym z terminalu podróżni wchodzą na statek

Nie byłam zwolennikiem dużych cruiserów. Wycieczkowców, znaczy. Trochę mnie przerażała ilość ludzi, która tym wypływa na zwiedzanie, a potem wylewa się do małych miasteczek, robiąc momentalnie tłok wszędzie, a kupując tylko pamiątki. Bo przecież wszystko poza tym mają na statku. Jednak z czasem, gdy człowiek do różnych już miejsc zawitał i różnych sposobów podróżowania posmakował, trzeba było spróbować i rejsowania! Zwłaszcza, że z Zosią ze Smile Holiday, naszą ulubioną pilotką.

Wybór padł na wymarzone przez Piotra fiordy norweskie.

A przy tej okazji – na statek Costa Firenze.

W Geiranger, najbardziej wysuniętym na północ miejscu naszej podróży

Jak to jest płynąć wycieczkowcem? Jak zorganizowano jego funkcjonowanie, by nam było przyjemnie?

Zaznaczam, że moja opowieść jest całkowicie prywatna – nie odniosłam żadnych korzyści od Costa Firenze, a jego klientem byłam wyłącznie w charakterze turystki.

Odprawa i rozpoczęcie rejsu

Ruszaliśmy z Niemiec, z Kiel (Kilonia). Tam dowiózł nas autokar z Poznania i tam też mieliśmy okazję zobaczyć, co znaczy terminal dla dużych statków. W Polsce ponoć nie ma takiego terminalu, który mógłby odprawiać wycieczkowce. Są terminale promowe, ale duże cruisery nie mogą u nas rozpoczynać czy kończyć rejsów. Możliwe jest jedynie zejście turystów na zwiedzanie.

Oddaliśmy już nasze główne bagaże, a z podręcznymi przeszliśmy przez duży, przestronny przeszklony budynek, gdzie otrzymaliśmy w finale nasze Costa Cards.

Costa Card czyli statkowy pieniądz

Karty Costa miały na najbliższy tydzień stać się naszymi dowodami, paszportami, kartami płatniczymi, wejściówką (m.in. do kabiny) i przepustką. Na zewnątrz zawierały imię i nazwisko, numer kabiny, restaurację i godzinę zasiadania do kolacji. Zdążyliśmy jednak dość szybko zauważyć, że urządzenie powiązane z czytnikiem wyświetlało pracownikowi podczas wczytywania nasze zdjęcie. Zrobione zresztą w terminalu, przy zaokrętowaniu. Nic się nie ukryje! Trzeba płacić swoją Costa Card! Na statku pieniądze nie obowiązywały (co za cudne miejsce!), a bary, sklepy i restauracje były nasze!

Ponieważ jednak cudów nie ma, pod Costa Card trzeba było już na statku podpiąć swoją kartę kredytową bądź też gotówkę wysokości bodajże 200 EURO na kabinę. Jeszcze jedną możliwością było wcześniejsze wykupienie jednego z pakietów, na przykład My All Inclusive, który był wczytany w kartę, a dawał prawo do wszelkich atrakcji pitnych, we wszystkich (lub prawie) barach i restauracjach. Z karty tej był tutaj również pobierany service charge, czyi opłata serwisowa. Wynosiła na naszym rejsie 11 eur/dzień/osobę i już nie musieliśmy się kłopotać o wszelkie napiwki dla obsługi.

O statku

Costa Firenze czyli (tłumacząc) Wybrzeże Florencji…

Zbudowany został przez Włochów (Costa Cruises) i we Włoszech w naprawdę włoskim stylu, choć podobno pierwotnie przeznaczony na rynek chiński. Początkowo miał pływać tylko miesiąc po Morzu Śródziemnym przed wyprawą do Chin. Jeszcze nie wiem, jak to się stało, że został.

Na rufie – basen, jacuzzi i inne szykany

Statek jest o-gro-mny! Nie da się z portu go dobrze sfotografować, potrzebny jest spory dystans. No, i perspektywa! Liczy sobie:

12 pokładów pasażerskich (czyli jakby 12 pięter); a właściwie windą można było wjechać na 15 deck, tyle, że nie dotyczył całej powierzchni statku, Dodatkowo – ponoć nie było 13 decku. Przesądni!

2116 kabin pasażerskich, a zabrać może około 5200 osób; ponoć obsługa statku liczy blisko tysiąc osób

13 restauracji i 7 barów

– 324 metry długości i 37 m szerokości; rozwija prędkość 22,5 węzła

-zbudowany w 2020, zaczął pływać w 2021 – jest to więc młody, nowy wycieczkowiec

Wszystko jest niesamowite: niezwykle strojny florencki wystrój, wielkość, długość korytarzy i niezawodne funkcjonowanie sama nie wiem ilu wind, 6? 8? Poznawaliśmy statek cały tydzień, żeby wiedzieć, gdzie co się znajduje, a ja i tak błądziłam nieco do końca. A czego tam nie było…!

  • basen kryty i 2 jacuzzi na rufie
  • zjeżdżalnie wodne
  • Spa 
  • siłownia
  • sauny
  • salon piękności
  • sale do aerobiku i jogi
  • ścieżka dla biegaczy
  • ścianka wspinaczkowa
  • mini golf
  • park linowy
  • wielofunkcyjne boisko sportowe
  • teatr
  • kasyno i pokój do gry w karty
  • karaoke 
  • muzeum i mini-galeria sztuki
  • sklepy – bliżej nie wiem ile, ale większość to znane lub luksusowe marki

Uff! Wszystkiego nie zdołaliśmy odwiedzić…!

Statek, jak sama nazwa zobowiązuje, pokazuje niemal wszędzie piękno florenckiej i włoskiej sztuki, mody, malarstwa, stylu życia i jedzenia. Mamy korytarze pełne replik najbardziej znanych włoskich obrazów, fototapety z włoskimi pejzażami, złoto i elegancję wykończenia, schody… To miejsce dla italofilów, o tak, stanowczo! Dodatkowym atutem dla italofilów był główny język obowiązujący na statku -a był nim włoski (ale równolegle obowiązywał angielski, francuski, niemiecki i hiszpański)

Najpiękniejszym dla mnie miejscem na statku był Atrium Bar, który zajmował sporo miejsca na poziomie recepcji, czyli trzecim decku. Można powiedzieć, że wypełniał “wnętrze” statku, ciągnąc się 2 lub 3 poziomy w górę.

Naprawdę robił wrażenie – splendor zdobień, rozmach, złocenia, kolumny, schody, a na sklepieniu niemal prawdziwe florenckie niebo; błękitne z delikatnymi chmurkami. Do tego podwieszana scena. Tutaj działo się dużo przed i po kolacji – zwykle odbywały się koncerty, czasem nawet tak wesołe i spontaniczne, że cały bar śpiewał piosenki Abby, piszcząc, jak na dobrym koncercie! Schody służyły świetnie do fotografowania się, a dodatkowo, z piętra wyżej, które stanowiło galeryjkę otwartą na Atrium Bar, można było obserwować całe to niesamowite zamieszanie!

Kabiny

Wycieczkowce zazwyczaj – i Costa Firenze podobnie – mają 4 rodzaje kabin, które wybiera się już w momencie zakupu rejsu w biurze podróży, bo od ich wyboru zależy podstawowa cena:

  • -kabiny zewnętrzne z oknem
  • -kabiny zewnętrzne z balkonem
  • -kabiny wewnętrzne
  • -apartamenty i suity

Byliśmy szczęśliwymi użytkownikami kabiny z balkonem na decku 9, a nasz balkonik posiadał nawet stolik i fotele. Przeceniłam jednak intensywność korzystania z balkonu – na morzu było raczej chłodno, więc jak już trzeba było zawinąć się w kurtki, to szliśmy w trochę przyjemniejsze miejsca, jak górny taras na dziobie lub na rufie, bądź też tarasy należące do barów. Jednak budzenie się z widokiem na morze wprost z łóżka to było bardzo przyjemne doświadczenie…

Kabiny miały dobry standard hotelowy i nie najgorszą wielkość. Do tego dużą, pakowną szafę i funkcjonalną łazienkę. A ponadto to piękne wrażenie, że “twoje łóżko i twój stół płyną razem z tobą“… Zacytowałam ulubione motto mojego męża – znaczit – nie pakujesz walizki co dzień i nie tarabanisz jej ze sobą, gdy chcesz zwiedzać i się przemieszczać. To tobie za oknem podpływają kolejne miejsca do zobaczenia…

Atrakcje na statku – co nas zachwyciło i zadziwiło?

Pisząc ATRAKCJE wcale nie mam tu na razie na myśli odkrywania i zwiedzania nowych miejsc, które przecież zwykle bywa atrakcją numer jeden wyjazdów. O nich w następnym artykule.

Jedną z ważniejszych atrakcji na wycieczkowcu jest … jedzenie! A zwłaszcza kolacyjki, które spożywa się w wyznaczonej restauracji, na wskazanym miejscu, z pełną obsługą kelnerską i wszelkimi szykanami związanymi z menu (przystawka -pierwsze danie – danie główne – deser).

Primo piatto czyli danie pierwsze
To deser, nie przystawka. Chyba jeden z najlepszych deserów, jakie jadłam – mandarynka

Do tego na kolację należy się ubrać, często nawet w jakiś określony, zaproponowany na dany dzień sposób lub kolor. Bywają więc białe wieczory, włoskie wieczory, odblaskowe wieczory czy też wieczory extra-wieczorowe! Mnie się to akurat podobało… Pozostałe posiłki są już zwykle trochę mniej spektakularne, Zresztą – zawsze można pójść do restauracji / baru samoobsługowego na 10 pokładzie i wtedy wszystko jest dużo bardziej zwyczajnie. No, może z wyjątkiem samego jedzenia, które i tam było nadzwyczajnie pyszne!

Tak zwany biały wieczór i część naszej wyjazdowej ekipy w Restauracji Dei Medici
A to widok śniadaniowy. Lubimy je kolekcjonować. Prawda, że niezły?

Teatr to jedna z rozrywek, do których nie chodzi się codziennie w normalnym życiu. A tutaj – proszę! – można! Elegancki Teatro Rosso (pokład 4) każdego dnia proponował coś atrakcyjnego. Oczywiście – każdy ma swoje upodobania, ale sztuki raczej lekkie, w kierunku musicalu. To tylko jedna z propozycji. Jednak żeby mieć miejsce, należało przytuptać co najmniej z pół godziny przed spektaklem.

Silent disco i inne imprezy taneczne to punkt programu, który codziennie gdzieś na statku się odbywał. My się skusiliśmy z ciekawości na silent disco – dyskotekę z 3 DJ-ami, gdzie nie było słychać muzyki (bo cicho to wcale nie było, oj nie…!) Każdy otrzymywał duże słuchawki z możliwością przestawiania i wyboru jednej z trzech opcji, która skutkowała kolorem migających przy słuchawkach światełek i – oczywiście – muzyką! Kolor był przyporządkowany do określonego didżeja, proponującego swoją muzykę. Tańczyło się razem, czasem każdy do swojej muzyki, bo przecież partner tej twojej nie słyszał. Bywało śmiesznie! Czasem tańczący głośno śpiewali do znanych hitów, a inni nie bardzo wiedzieli do czego, póki się nie przełączyli na to samo. Fajne doświadczenie.

Na tarasie baru Fashion Lounge, można powiedzieć – baru modowego, pełnego różnych modowych kreacji na manekinach i innych rekwizytów
A oto i eleganckie wnętrze baru Fashion Lounge; gdzieś tam w głębi widać manekiny w kreacjach

Atrakcją – choć wykluczającą się – były primo: dni wycieczek, zejść na ląd na zwiedzanie, kiedy cruiser stał cały dzień w porcie, ale też – secundo: dni na morzu. Te drugie, choć pozornie niby zło konieczne, były bardzo przyjemne. Po pierwsze nie trzeba było wcześnie wstawać, na śniadanie szło się nieco później i nieśpiesznie je zjadało, a potem cały dzień można było korzystać z atrakcji statku. Bez pośpiechu.

Jacuzzi, basen na rufie, wygrzewanie się na leżakach i innych leżakodromach na dziobie… Gdy operowało słoneczko, to za pleksowymi przesłonami od wiatru dało się nawet opalać!

Atrakcji było wiele – niektórzy z naszych znajomych okupowali kasyno, bary oferowały rozmaite drinki, można było zwyczajnie pospacerować tu i tam i popatrzeć na różne panoramy (nabicie 10 tysięcy kroków jednego dnia na morzu spokojnie mi się udało do kolacji!). Byli amatorzy gier karcianych, dla których przewidziano specjalną salę, a także wszelkich konkursów typu bingo, zgaduj-zgadula-w-której-ręce-złota-kula

Sala do gier w karty. Tudzież inne gry.

Ciekawostką były jeszcze codzienne gazetki pokładowe Oggi a bordo, dostarczane do kabiny w wybranym języku (ja sobie zamówiłam po francusku), informujące o najważniejszych wydarzeniach dnia następnego, a także ich skróty w języku polskim

Czy coś na statku może się nie podobać?

Mnie tak! Od razu drugiego dnia wzięło mnie rano licho!

Otóż – tłok! Tabuny ludzi i kolejki zwłaszcza przy śniadaniu. Najbardziej w te dni, gdy schodzi się na ląd na zwiedzanie (na przykład, gdy przybiliśmy do Kopenhagi). Wszyscy wtedy chcą być gotowi na określoną godzinę. Powstaje więc syndrom korka w mieście.

Później nauczyliśmy się sobie z tym radzić – na przykład zmieniliśmy restaurację. Ta samoobsługowa na 10 decku generowała największy tumult ludzki. Czasem lepiej było iść dalej i nawet z obsługą.

Z rzeczy, które mogą się nie spodobać – jeszcze cena internetu. I brak gwarancji, że jeśli ją zapłacimy będziemy go mieli. W dni, gdy byliśmy na morzu, jedynym źródłem internetu mógł być satelita. Jednak – bez tego da się żyć…

A co jest tak naprawdę najpiękniejsze w rejsowaniu?

A na rozbudzenie ciekawości kilka zdjęć na koniec z odbytych wycieczek.

Kopenhaska syrenka
Okolice Geiranger
Trekking do lodowca Briksdal na północy Norwegii
Nasza piękna Costa w jeszcze piękniejszym fiordzie Geiranger
Bryggen, hanzeatyckie dawne osiedle rybaków w Bergen
Lysefjorden koło Stavanger

Dziękuję wszystkim, którzy towarzyszyli mi w tym rejsie: Zosi, Piotrowi, Janince, Wiktorowi, Ewie, Beacie i Leszkowi, Monice, Jadzi i jeszcze dwóm Piotrom! Dzięki Wam było jeszcze weselej. Zapraszam na mojego bloga częściej, zwłaszcza na lekturę o kolejnej części wyprawy Geiranger, Bergen i Stavanger czyli Norwegia z wody

    Komentarzy - 5

  1. Tak rzeczywiście pamietam ten rejs. Ciekawie opisany może zachęcić do kolejnej wyprawy i utrwalenia sobie tych wszystkich miłych doznań. Polecałem już znajomym i chętnie powrócę.
    Pozdrawiam cała ekipę i może do zobaczenia…

  2. Faktycznie, wycieczkowiec robi wrażenie. Najpiękniejsze zdjęcia, moim zdaniem, w zjawiskowych fiordach. Prawdopodobnie, jeśli je podziwiać to tylko z morza. Artykuł bardzo ciekawy, a odrobina luksusu przyda się każdemu. Pozdrawiam cieplutko.

  3. Super opis, od razu nabrałam ochoty na taką wycieczkę. Pozdrawiam

  4. […] 19 maja wyruszyliśmy z Poznania do Kilonii. Mieliśmy przed sobą nasze pierwsze doświadczenie ze zwiedzaniem z wody i zażywaniem przyjemności na wielkim wycieczkowcu. Costa Firenze przyjęło nas na swój pokład i odkrywało powoli uroki spacerów po pokładach, kąpieli, kolacyjek, barów. Warto o tym poczytać w artykule Rejs wycieczkowcem – co nas kręci prócz zwiedzania? […]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *